Poniżej znajdziecie Państwo felieton, który ukazał się w lipcu 2017 roku w Tygodniku Regionalnym Nowiny. Tekst został odrobinę zmodyfikowany. Przypominam go z oczywistych powodów. Miałem okazję przeżyć “wielką wodę” jako bezpośredni uczestnik. Doskonale pamiętam siłę żywiołu, zniszczenia jakich powódź dokonała i dramaty poszkodowanych. Tym bardziej cieszę się, że w trudnych chwilach znowu pokazujemy wielką siłę i braterstwo.
LEKCJA POKORY
Latem 1997 roku skończyłem 20 lat. Pracowałem i studiowałem jednocześnie. Moja pierwsza pełnoetatowa praca wiązała się z odpowiedzialnością i była szkołą życia, z której korzystam do dziś. Byłem nastawniczym w Raciborzu. Mój posterunek to Ra2, czyli nastawnia na wysokości nieistniejącej już cukrowni. Lipiec tamtego roku był inny. Mało powiedzieć, że padało. Mówi się, że czasem niebo spada na ziemię. Tym razem spadło piekło.
Na nockę zawiózł mnie brat. Musieliśmy jechać autem bo pociągi na linii Rybnik – Racibórz już nie kursowały. Pamiętam doskonale, że kiedy wjeżdżaliśmy do miasta woda w kanale Ulgi obmywała już most od spodu; wyglądało na to, że lada moment woda zacznie przelewać się górą. I zapamiętałem, że akurat świeciło lipcowe słońce. Kolejna migawka wspomnień to już noc. Raciborskie Radio Vanessa, które uratowało tego dnia niejedno ludzkie istnienie, nadawało dramatyczne komunikaty. W oknie nastawni widziałem ogniste grzyby wybuchów, wyglądające jak bombardowanie. To eksplodowały kotły w Zakładzie Elektrod Węglowych, kiedy dostała się do nich woda. Zauważyłem, że światła ostatniego pociągu wjeżdżającego od Chałupek odbijały się w wodzie. Wtedy wszystko potoczyło się szybko niczym w filmie akcji. Zameldowałem dyżurnemu ruchu opuszczenie nastawni i uciekałem po torach, truchtając już po kostki w wodzie. Dostałem się na rampę załadunkową i dalej do dworca kolejowego. Woda zalała tory, ale stanęła poniżej poziomu peronów. Parter dworca był zalany, woda sięgała do połowy drugiej kondygnacji budynków przy Kolejowej. A to jest przecież co najmniej 10 metrów nad poziomem ulicy!
Zamiast asfaltu była rwąca rzeka unosząca kioski ruchu, lekkie samochody marki Trabant, śmieci, fekalia. Widziałem też człowieka, który próbował dopłynąć do szpitala. Nie chciał pomocy, nie chciał przybijać do brzegu, bo jego żona właśnie zaczęła rodzić. Na dworcu powódź odcięła kilkunastu kolejarzy i pana, który utknął w tym miejscu, ponieważ zasnął na ławce po suto zakrapianej imprezie. Pierwszym pontonem dotarł do nas mężczyzna, który chciał wydoić krowy. Zostawił je na torach, bo nasyp był wysoko, dzięki temu nie utonęły. A wydoić krówki trzeba było, żeby nie pozdychały. Czekaliśmy. Po kilku godzinach łodzie zabrały nas w stronę rynku.
Płynęliśmy między blokami i kamienicami. Do końca życia zostanie ze mną okropny, metaliczny dźwięk, gdy śruba silnika zahaczała o dachy zatopionych pod wodą samochodów. Z Raciborza udało mi się wydostać autostopem z człowiekiem, który jechał do Gliwic. Jechałem ze starszą koleżanką – nastawniczą z Rybnika. Dzisiaj mieszkamy na tym samym osiedlu na Smolnej, które kiedyś było osiedlem właśnie dla pracowników PKP. Odrę przekroczyliśmy dopiero pod Opolem, bo tam fala jeszcze nie dotarła. Z Gliwic dojechałem autobusem. Bezpieczny, chociaż mokry dotarłem do domu około godziny czternastej. Moi koledzy z nastawni mieli mniej szczęścia – na przykład B. był wtedy na wczasach. Nie mógł wjechać do zalanego miasta. Kiedy wreszcie się to udało, okazało się, że czego woda nie wyniosła z mieszkania, to wynieśli ludzie. Pamiętam, jak płakał.
Z drugiej strony był to też czas ogromnej mobilizacji i solidarności. Miejsca do pisania mało, a mam ogromny bagaż wspomnień i emocji związanych z Powodzią Tysiąclecia. Zginęło w niej 56 osób, a szkody oszacowano na ok. 3,5 miliarda dolarów.
Myślałem kiedyś, że będzie to wydarzenie, które kształtuje pokolenie. A dzisiaj muszę o tym cudzie solidarności przypominać.